A zatem realizuję postanowienie noworoczne i zaczynam serię tekstów o zasadach rachunkowości z mojego punktu widzenia i słowem wstępu zacznę może od tego (jak to ładnie ktoś ostatnio określił) jak zaczęła się moja "przygoda" z rachunkowością.
Otóż w czasach z ery dinozaurów, do której w zeszłym roku wróciliśmy, istniało coś takiego jak ośmioletnia podstawówka, po której następowała cztero- lub pięcioletnia szkoła średnia, kończąca się maturą.
Jak przystało na bardzo dobrą uczennicę, po podstawówce wszyscy gorąco namawiali mnie na kontynuowanie nauki w jednym z "elytarnych" liceów w Chorzowie, wśród których znajdowały się wtedy "Słowak" i "Batory". I trochę rozważałam tę opcję, ale z racji tego, że jestem, a może raczej wtedy byłam, bardzo skromnym, zahukanym i niewierzącym w siebie człowiekiem, trochę się obawiałam czy do tych "elytarnych" liceów, a potem na studia, się dostanę.
Tak się złożyło, że moja koleżanka dwa lata wcześniej rozpoczęła naukę w liceum handlowym w Chorzowie i takie przedmioty jak towaroznawstwo czy też księgowość, o których mi opowiadała, zaintrygowały mnie, a świadomość tego, że w "ogólniaku" będę się uczyć tych samych przedmiotów co w podstawówce tylko że w nieco rozszerzonej formie, trochę mnie zniechęciła.
Kiedy to obwieściłam mojej mamie, ta chyba trochę się przeraziła, gdyż pod koniec lat dziewięćdziesiątych, jeśli ktoś nie szedł do "ogólniaka" albo do technikum, to tylko dlatego, że oceny mu na to nie pozwalały. A ja zawsze miałam świadectwa z czerwonym paskiem więc...
Widząc jednak, że jestem zdecydowana, że wolę szkołę, gdzie nauczę się jakichś nowych przedmiotów, zaproponowała mi liceum ekonomiczne, do którego i ona niegdyś chodziła i mój dziadek też do niego chodził... i w sumie jestem teraz pierwszą osobą w rodzinie, która tę szkołę skończyła.
Czy kiedykolwiek żałowałam swojej decyzji? Na pewno na początku. Na jednej z pierwszych lekcji, nauczycielka matematyki jasno nam obwieściła, że z racji tego, że mamy okrojony program matematyki, nie mamy szans na to aby zdać nową maturę na poziomie rozszerzonym. Brakowało mi też fizyki i chemii, bo niestety dużo, dużo później okazało się że nie jestem żadnym humanistą, tylko typowym ścisłowcem, piszącym ładne wypracowania.
Kiedy jednak teraz porównuję moją wiedzę ogólną z ludźmi którzy ukończyli "ogólniaki", za każdym razem wychodzi na to, że naprawdę nie mam się czego wstydzić. I nie mogę sobie też odmówić czystej złośliwości twierdzeniem, że zawsze poznam absolwenta chorzowskiego "Słowaka" po tym, że powie, że ktoś zachowuje się pretensjonalnie, mając na myśli, że ktoś ma do niego o coś pretensje. No szlag jasny mnie trafia, kiedy słyszę to słowo w takim znaczeniu!
I nie da się też ukryć, że jeśli chodzi o język polski, historię i przedmioty zawodowe, to nauczycieli w tym akurat liceum miałam wybitnych.
Z których na pierwszy plan oczywiście wybiła się rachunkowość. W tamtych czasach myślałam, że do niczego mi się to nie przyda. Że przecież nawet jeśli rozpocznę pracę w tym zawodzie, to i tak będę się musiała wszystkiego nauczyć od nowa, bo przecież w pracy pracuje się już na komputerze, a nie na jakiejś kartce papieru. Nawet nie przypuszczałam jak bardzo się wtedy myliłam.
Po zakończeniu tej szkoły miałam dziesięć lat przerwy w mojej "przygodzie" z rachunkowością. A kiedy po tych dziesięciu latach posadzono mnie przed komputerem z programem finansowo-księgowym i kazano mi z marszu księgować, to nagle okazało się, że wszystko jest dla mnie zupełnie intuicyjne. I że nauka wyniesiona dziesięć lat wcześniej z pewnego liceum zawodowego wcale nie poszła w las.
Ale problem polegał na czymś zupełnie innym. Nagle w Katowicach pootwierało się mnóstwo tak zwanych "shared sevice centers" czyli "centrów usług wspólnych", gdzie zatrudniano ludzi po filologiach, bez żadnej znajomości zasad rachunkowości, myśląc zapewne, że takie księgowanie to "każdy głupi zrozumie". Otóż po pierwsze nie każdy i po drugie na pewno nie po tak niechlujnym, niedokładnym i niestarannym przekazaniu wiedzy jak to odbywa się nawet teraz w wielu miejscach pracy.
Tak się niestety składa, że osoby, które nauczyły się na pamięć dwóch czy trzech procedur księgowych na krzyż i myślą, że dzięki temu są wielkimi księgowymi, w ciągu wielu lat awansowały w takich hierarchiach na stanowiska kierownicze mimo tego, że nie rozumiały i też tak szczerze mówiąc nie obchodziły ich zasady według których powinna odbywać się ich praca i teraz często, pomimo ignorancji okazywanej na każdym kroku (a może właśnie dzięki niej) i pewnemu siebie tonowi wypowiedzi, która bardzo często obnaża brak znajomości elementarnych podstaw księgowości, organizują pracę ludziom, którym (jakby na to nie patrzeć) powierza się bardzo odpowiedzialne choć (przyznam szczerze) żmudne i powtarzalne zadania.
Nietrudno się chyba domyślić, jak wielkie katastrofy finansowe wróżę takim firmom.
Postanowiłam więc, w ramach postanowień noworocznych, zrobić taką serię o podstawach rachunkowości, której bardzo często brakuje kierownikom operacyjnym poszczególnych działów księgowych, a którym się wydaje, że jeśli ktoś jest szybki i biegły w Excelu i biegle zna angielski, to znaczy że jest dobry w tym co robi.
Otóż nie jest. I ja zamierzam tu krok po kroku wyjaśniać, dlaczego nie jest.
Od razu też zastrzegam, że w tym "moim" miejscu w internecie, nie będę się wystrzegać ironii i sarkazmu, w stosunku do praktyk moich kolegów i koleżanek z pracy i będę się bardzo starać podawać przykłady z życia wzięte, jak profesjonalnie przekształcić pracę bezstresową, poukładaną i dobrze zorganizowaną, w siedlisko wszelkiej maści korpopatologii.
Jak już wcześniej pisałam, nie wiem dokąd będę z tym cyklem zmierzać i jak długo w moim postanowieniu wytrzymam. Ale nie będę też ukrywać, że planuję z tych tekstów zrobić takie małe antidotum na moją frustrację.
Tak więc strzeżcie się :)
Komentarze
Prześlij komentarz