Hmm... To już ostatni dzień tego roku i jak widać, mimo noworocznego postanowienia, natchnienie całkowicie mnie opuściło. Nie da się ukryć, że spory wpływ na to miało kilka bardzo smutnych wydarzeń w tym roku. Ale nie będę teraz się uzewnętrzniać. Może następnym razem.
Tym razem będzie o amerykańskim śnie, który legł w gruzach.
Jest wiele filmów, opowiadających o wolności, której metaforą jest podróż przez Stany Zjednoczone. Myślę, że początek temu dała powieść Jacka Kerouaca "W drodze", biblia bitników, o której już chyba pisałam jakiś czas temu, że gdybym przeczytała ją przed trzydziestką, z pewnością zrobiłaby na mnie dużo większe wrażenie.
No ale przeczytałam ją trochę później i już tak wielkiego wrażenia nie zrobiła. Co nie zmienia faktu, że marzenia o zbuntowanej podróży przez Stany Zjednoczone pozostały.
Może kiedyś się spełnią. Nie wiem. Pamiętam jednak jak pracując w pewnej niemieckiej firmie i mając kontakt z jej niemieckimi pracownikami, pewna pani, która przechodziła na emeryturę, pochwaliła się że jedzie w podróż swego życia, bo wraz ze swym mężem zamierzają przejechać Stany Zjednoczone na motorze. Taki emerytowany Easy Rider. Nie widziałam tego filmu, ale rozumiem w czym rzecz. Może zatem faktycznie lepiej poczekać na tę emeryturę i potem sobie zaśpiewać "Wesołe jest życie staruszka"? Teoretycznie wtedy na wszystko będzie czas. Szkoda będzie tylko utraconej młodości i beztroski.
Chociaż czy ja kiedykolwiek byłam beztroska? Nie wydaje mi się.
Beztroscy za to na pewno byli bitnicy, którzy, jak pozbawieni korzeni nomadzi, przemierzali Stany Zjednoczone ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, obnażając przy tym hipokryzję konserwatywnego, amerykańskiego społeczeństwa.
Może wynika to z faktu, że powieść Kerouaca zawsze będzie dla mnie tą kalką przez którą "czytam" wszystkie filmy drogi. Mam jednak dziwne wrażenie, że Andrea Arnold, reżyserka "American Honey", też się tą książką inspirowała.
Główna różnica polega na tym, że nie mamy tu do czynienia z "artystyczną cyganerią", a z dzieciakami znikąd, które sprzedając subskrypcje na różne czasopisma, przemierzają Stany Zjednoczone w poszukiwaniu kolejnych naiwniaków, dających się nabrać na ich historie o ojcach, którzy zginęli bohatersko w Afganistanie.
Ich przywódczyni, grana przez Riley Keough, choć sprawia wrażenie "zimnej suki", zmuszającej swoich podopiecznych do pracy i odbierającej im cały ich zarobek, tak naprawdę jest jedyną osobą na świecie, której na tych bezdomnych dzieciakach zależy. Która o nich dba i poniekąd się nimi opiekuje.
Też mamy tu sceny obnażające hipokryzję amerykańskiej klasy średniej żyjącej na przedmieściach w pięknych willach, której wydaje się, że jest bardzo "chrześcijańska", podczas gdy tak naprawdę "hoduje diabła pod swoim bokiem".
Jednakże zasadniczą różnicą pomiędzy książką Kerouaca a filmem Andrei Arnold jest fakt, że w książce mieliśmy do czynienia właśnie z tą artystyczną cyganerią, która uprawiała tak zwane "życiopisanie", podczas gdy w filmie mamy do czynienia z dzieciakami znikąd, których podróż jest tak naprawdę ich jedynym sposobem na utrzymanie się. Nie przyświeca im żaden wyższy cel.
Mimo, że głównej bohaterce przytrafia się wiele romantycznych i niebezpiecznych przygód, na których opiera się przecież dojrzewanie, to patrząc na nią, widzimy, że w swym przeżywaniu młodości, nie jest ona nikim wyjątkowym. Wyjątkowi wydawali się bitnicy, którzy z podróży przez Stany Zjednoczone uczynili archetyp wolności. Uwolnili się w ten sposób od wszelkich społecznych konwenansów.
Grana przez Sashę Lane Star już taka wyjątkowa nie jest, czego symbolem jest ostatnia scena filmu, w której jadące samochodem dziewczyny, śpiewają wraz z Lady Antebellum tytułowy utwór "American Honey", w której widzimy, że każda z nich jest tym amerykańskim cukiereczkiem, wychowanym na poboczu drogi, z którymi przemierzamy Stany Zjednoczone, poznając zarówno cudowne, obfotografowane już na każdy możliwy sposób zakątki tego pięknego kraju, jak i te ukryte, wstydliwie schowane przed oczami turystów, okazujące prawdziwe oblicze amerykańskiego snu.
Od wydania książki Kerouaca minęło w tym roku dokładnie 60 lat i choć nieco się ona już zestarzała i zdezaktualizowała, to jak widać nadal pozostaje niesłabnącym źródłem inspiracji dla współczesnych twórców, którzy jednak w dzisiejszych czasach raczej ją dekonstruują niż rekonstruują.
Z uwagi na dzisiejszy ostatni już dzień 2017 roku, chciałam wam wszystkim życzyć niekończącej się inspiracji do realizowania własnych marzeń. Obyśmy wszyscy w tym nowym 2018 roku byli bardziej szczęśliwi i spełnieni niż w tym właśnie kończącym się.
Spełnienia marzeń :)
Komentarze
Prześlij komentarz