Lubię czasami wracać do książek już przeczytanych. Ale tylko czasami. Pamiętam jak kiedyś koleżanka, na wieść o tym, że nie lubię czytać książek po tym jak już widziałam film na ich podstawie, z miną wielce zatroskaną stwierdziła, że no tak, to bardzo ogranicza moją wyobraźnię.
Cóż... Najwyraźniej nie zrozumiała co miałam na myśli. Ale głęboko przeświadczona o swoim dogłębnym zrozumieniu mojej natury poszła w swoją stronę.
No ale po co o tym piszę?
Po tym jak przeczytałam "Araf" Elif Shafak, przypomniałam sobie poszczególne tytuły, które traktowały o takim właśnie multi-kulti.
Było to oczywiście "Pokolenie X" Douglasa Couplanda (chociaż to bardziej traktuje o pop-kulti niż o multi-kulti), było oczywiście wiele książek (a właściwie to każda) Zadie Smith. I była między innymi książka polskiego autora, (a nawet chorzowskiego 😄), a mianowicie "Global Nation. Obrazki z czasów popkultury" Grzegorza Kopaczewskiego.
Czytałam to dawno, dawno temu i do dzisiaj jednym ze szczegółów tej lektury, które utkwiły mi w pamięci, był najfajniej opisany stan zakochania mężczyzny w kobiecie.
Właśnie najfajniej. Nie najczulej, najsentymentalniej, najbardziej zmysłowo, najperwersyjniej, najciekawiej, najprecyzyjniej, najdogłębniej, najromantyczniej czy też najrozważniej. Ale właśnie najfajniej.
Autor w prosty sposób, przytaczając migawki z popularnych seriali, filmów, teledysków, opowiada o tym jak jest szczęśliwy, że może beztrosko spędzać czas ze swoją dziewczyną.
Pamiętam, że wtedy, w tych bardzo, bardzo dawnych czasach, kiedy praktycznie połowa moich znajomych wylatywała bądź też wyleciała do Wielkiej Brytanii, żeby zarobić parę groszy na lepszy start (który to start w co niektórych przypadkach przeciągnął się już chyba na zawsze), strasznie im zazdrościłam. I przygód, o których tak barwnie opowiadali po powrocie, i znajomych z praktycznie całego świata, i tego, że odważyli się stanąć na własnych nogach, i prędzej czy później, ale zawsze, sobie poradzili.
W sumie też miałam taki przebłysk multi-kulti, z poznawaniem ludzi z całego świata.
Moja koleżanka, która przebywała na Socratesie w Turynie, zaprosiła mnie na tydzień do siebie. I wypad ten, podczas którego byłam na najlepszej imprezie w moim życiu, zapamiętam chyba do końca życia z powodu jednego wieczoru.
Koleżanka, która (jak to chyba zwykle bywa wśród Polaków na obczyźnie) nie potrafiła się dogadać ze swoją towarzyszką ze studiów, z którą początkowo mieszkała, wynajęła w końcu, po wielu perturbacjach, mieszkanie z Niemcem i trzema Sycylijkami. Pewnego wieczoru wpadł do niej kolega Włoch i kolega Bułgar. Kolega Włoch zaczął rozmawiać z Sycylijkami po włosku. Ja z kolegą Niemcem po niemiecku. Ja z moją koleżanką po polsku. Sycylijki ze mną po angielsku, tak jak i z kolegą Bułgarem i kolegą Niemcem. Na koniec jeszcze kolega Bułgar zaczął rozmawiać ze swoim kolegą przez telefon po bułgarsku.
Wszyscy się przekrzykiwali, każdy w praktycznie innym języku i w pewnym momencie otwieram ze zdziwienia oczy. Jak to jest możliwe, że każdy mówi zupełnie o czym innym, w zupełnie innym języku, a jednak wszyscy świetnie się dogadują. I wszyscy razem świetnie się bawią.
No ale po co ja to wszystko właściwie przytaczam?
Pamiętam, że "Global Nation" w tych bardzo, bardzo dawnych czasach spotkała się z niezrozumieniem. Autorowi zarzucano popisywanie się językiem angielskim, znajomością czy też brakiem znajomości Londynu tudzież znajomościami z obcokrajowcami, słabe dialogi, miałkich, papierowych bohaterów i brak pomysłu na zakończenie.
Przypomniałam sobie wtedy "Buszującego w zbożu". Pierwsza lektura tej książki wywołała we mnie zdziwienie, że zaledwie kilkunastolatek może mieć aż tak sprecyzowany światopogląd. Czy słuszny czy nie - nie mnie to oceniać. Ważne że sprecyzowany.
Pamiętam też kilka rozmów z moimi rówieśnikami na temat tej książki. "Jakie to płytkie", "Gówniarz ucieka ze szkoły, żeby się zabawić".
Tymczasem dla mnie podróż Holdena po Nowym Jorku była zderzeniem świata młodego człowieka, ze światem dorosłych, swoich autorytetów, którzy nagle okazywali się kimś zupełnie innym. Którzy na każdym kroku ujawniali swoją hipokryzję.
Z podobną reakcją spotkałam się kiedyś przy lekturze "Wilka Stepowego" Hermana Hesse. Podczas kiedy dla mnie była to książka o tym, że nie warto się alienować, że trzeba łapać każdą chwilę, by w ten sposób kształtować swoje życie, dla mojej koleżanki była to lektura, którą należy czytać według notatek ze studiów, gdyż jest to lektura jedynie dla osób wybitnych intelektualnie, a nie dla jakiejś uczennicy drugiej klasy szkoły średniej.
Polowałam wtedy też intensywnie na "W drodze" Jacka Kerouacka, ponieważ w tamtych czasach i hipisi i bitnicy i ogólnie cała amerykańska kontrkultura stanowiła dla mnie ważny przedmiot studiów (ale bardziej osobistych niż szkolnych). Niestety nigdzie nie potrafiłam jej dostać. Przeczytałam ją kilkanaście lat później i niestety muszę przyznać, że o ile i "Buszujący w zbożu" i "Wilk stepowy" mimo kilku już lektur (a może własnie dlatego, że wiele lat wcześniej wywarły na mnie tak niesamowite wrażenie), nie zestarzały się absolutnie, o tyle "W drodze" straciło już wiele ze swojej aktualności.
Kilka lat temu oglądałam "Skowyt" Jeffreya Friedmanna i Roba Epsteina, czyli historię procesu, jaki wytoczono wydawcy tytułowego utworu Alena Ginsberga. Samego poematu nigdy nie czytałam w całości, natomiast fragmenty przytoczone w filmie budzą o wiele więcej kontrowersji i wykazują dużo większą siłę rażenia, niż cała, napisana podobno jednym ciągiem książka Kerouacka, będąca dla mnie w tym momencie faktycznie dziełem rozwydrzonego gówniarza. Tak. To akurat jest trochę płytkie. Ale ponieważ był to właśnie pierwszy taki manifest z wielu, do dziś jest tak ważny. Mimo że obecnie prawie każdy może się wybrać w podróż życia, przemierzając świat wszerz i wzdłuż, by w ten sposób dogłębnie poznać siebie i spotkać ludzi sobie podobnych.
Wracając jednak do "Global Nation". Jak już wcześniej pisałam, była to moja druga lektura tej książki. Wygooglowałam sobie oczywiście czy po tych kilkunastu latach recenzje stały się nieco bardziej przychylne. Niestety ze zdziwieniem muszę stwierdzić, że nie przybyło ich w ogóle. Że są takie same. I że trochę mi przykro z tego powodu.
Zawsze fascynowały mnie powieści o podróżach do dalekiego kraju, będące niejako przystankiem przed dorosłością. Pytanie czy w tej chwili istnieje coś takiego jak definicja dorosłości? Moim zdaniem wciąż jest ona utożsamiana z założeniem rodziny, co akurat jest zupełnie niesłuszne. Kiedyś wyczytałam bardzo mądre zdanie, że dorosłość, to branie odpowiedzialności za podejmowane przez siebie decyzje i ich konsekwencje. I właśnie w ten sposób do dziś to definiuję.
Czy bohaterowie książki Grzegorza Kopaczewskiego traktują zatem czas spędzony w wynajętym z przyjaciółmi z różnych stron świata mieszkaniu jako przystanek przed dorosłością? Nie wydaje mi się. Świadomie przecież podejmują decyzję o realizacji swoich własnych marzeń, które czasami zupełnie odbiegają od wyobrażeń ich bliskich na temat dorosłego życia.
Czy im się to udaje czy nie - trzeba przeczytać żeby się o tym przekonać.
Jednak nie ten "przystanek" przed dorosłością jest tu najważniejszy.
Grzegorz Kopaczewski zwraca uwagę na jedną rzecz. Każdy z bohaterów książki pochodzi z zupełnie innego kraju, a jednak potrafią znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia. Jest nią właśnie sport i kultura. Popkultura. Demonizowana kultura masowa, która nomen-omen, wydaje mi się, że stała wtedy na dużo wyższym poziomie niż teraz.
Jedyny Polak w tym gronie zapytany przez swoją dziewczynę z Kanady o polskość, odpowiada dłuuugim monologiem
U nas patriotyzmu uczy się w szkole na historii, bo dorośli myślą, że jeśli ktoś umarł na jakiejś wojnie, to ma decydować o twojej miłości do kraju. W szkole historia jest prawie najważniejsza, a najgorsze jest to, że traktuje się ją jak religię. Po prostu ją wyznajesz. Ma swoje dogmaty, tabu i nawet świętych, którzy tak naprawdę świętymi nie byli, robili straszne rzeczy, ale jak powiesz o nich coś złego, to jakbyś popełniał grzech. Nauczyciele z dumą opowiadają, że tysiąc naszych wyrżnęło w pień dwadzieścia tysięcy obcych, i ze smutkiem, że na innej wojnie, tak samo bezsensownej, obcy wyrżnęli naszych. Przecież to jest chore!
Monolog ten pochodzi z książki wydanej trzynaście lat temu, a wydaje się jakby pochodził z zupełnie innej epoki.
Niestety patrząc na problemy obecnego świata widać, że epoka globalnej nacji, która potrafi znaleźć wspólny język, dawno już minęła. Chociaż też może nigdy nie nastąpiła. Wnosząc z recenzji, które świadczą o kompletnym niezrozumieniu powieści w momencie jej ukazania się, można łatwo ulec takiej właśnie sugestii.
Tak. Wiem. Autor uległ powszechnej modzie na rzeczy w stylu gloryfikującego program Socrates Erasmus "Smaku życia" (którego de facto nigdy nie widziałam).
Ja jednak cieszę się, że miałam okazję ją przeczytać. I nawet do niej wrócić 😊 Nawet jeśli nikt tego nie zrozumie.
Komentarze
Prześlij komentarz