Piętnaście lat temu cierpiałam na fobię przed publicznymi wystąpieniami. Nie tyle była to trema, ile właściwie już klasyczna glassofobia. Kiedy na czwartym roku, w ramach retoryki, mieliśmy wygłosić samodzielnie napisane przez nas przemówienie, na wybrany samodzielnie przez nas temat, ja, o dziwo (chociaż, znając moje szczęście do wpadek wszelakich, było to łatwe do przewidzenia), dostałam jakiejś paskudnej grypy. Nie dość, że w głowie miałam totalną pustkę (na całe moje szczęście przemówienie można było odczytać z kartki), nie dość że cały mój organizm przeszywał paraliżujący strach, powodujący zaciśnięcie wszystkich mięśni (nawet tych, o których istnieniu nie miałam pojęcia), to jeszcze ten paskudny katar i kaszel, objawiający się albo chrząknięciem, albo kaszlnięciem tudzież pociągnięciem w każdym, rzecz jasna najmniej do tego stosownym miejscu. Przemówienie każdego studenta nagrywane było na nośnik, z którego potem odtwarzane było po raz drugi, tak aby każdy mógł jeszcze r...